MENU
Trafostacja Sztuki w Szczecinie ul. Świętego Ducha 4 Wto-Czw & Nie / Tue-Thu & Sun 11:00-19:00 Pt-Sob / Fri-Sat 11:00-21:00
Logo TRAFO

Uwolnić Willzyxa, czyli pułapki antygatunkowizmu

autor: Piotr Policht

I.

Do czego służą instytucje? Biorąc pod uwagę wyłącznie siły i czynniki kształtujące pole sztuki, odpowiedź jest oczywista i ogranicza się przede wszystkim do redystrybucji kapitału symbolicznego. W dobie trwającego kryzysu klimatycznego coraz częściej zadajemy jednak pytania o to, jakie możliwości uczestnictwa w dyskursie ekokrytycznym posiadają artyści oraz instytucje właśnie. Kuratorowana przez Darię Grabowską wystawa Ściany mają uszy, a konkretnie prezentowane na niej prace duetu Nomadic State, czyli Karoliny Mełnickiej i Stacha Szumskiego, doczekały się nawet listu otwartego, w którym członkinie Wspólnoty Międzygatunkowej i tajemniczego bytu pod nazwą Kryzysowe Koło Naukowe (uczelnia nieznana) wypowiadają się z kolei na temat tego, czego instytucja robić nie powinna. List ów, pełen niedomówień i wewnętrznych sprzeczności nagromadzonych na przestrzeni trzech zaledwie akapitów, ujawnia niestety, że choć rodzimy artworld na przestrzeni ostatniego roku ocknął się nagle z wieloletniego letargu i zaczął dostrzegać problemy środowiskowe, to towarzyszący temu dyskurs, delikatnie rzecz biorąc, kuleje. W tej perspektywie warto spojrzeć jeszcze raz na to, czym właściwie była praca Nomadic State, jakie narzędzia instytucjonalne wykorzystuje i czy faktycznie opera się ona na, cytując autorki wspomnianego listu, „uprzedmiotowieniu i wyzysku”, czy może raczej udziela właśnie odpowiedzi na pytanie o to, co instytucje sztuki mogą uczynić na rzecz budowania międzygatunkowej solidarności.

W ramach pracy site-specific przygotowanej przez Nomadic State na wystawę Ściany mają uszy, w szczecińskiej galerii znalazły się między innymi dwa aksolotle oraz jeden ziemiojad, umieszczone w akwariach w zaadaptowanej tymczasowo na potrzeby wystawy korytarzowej przestrzeni na najniższym piętrze instytucji. Autorki petycji wskazują, że umieszczone zostały one w akwariach zapełnionych elementami ze szkła, nie przypominających ich naturalnego środowiska. Do tego ostatniego stwierdzenia jeszcze powrócimy, wcześniej jednak warto przyjrzeć się zarzutowi o to, że „prezentowane dzieła nie odnoszą się do nich jako żywych organizmów[,] traktując [je] raczej jako ładne przedmioty”. Jak stwierdził kiedyś mój kolega po piórze Wojciech Szymański – nie ma czegoś takiego jak nadinterpretacja, jest za to głupia interpretacja. Powyższe odczytanie pracy Nomadic State stanowi podręcznikowy przykład takowej interpretacji, prowadzący do fundamentalnego wypaczenia jej kontekstów.

 

II.

Nie potrzeba doktoratu z historii sztuki, by wiedzieć, że opis preikonograficzny dzieła nie zapewnia kompletnych danych potrzebnych do przeprowadzenia jego analizy innej niż na poziomie formalnym. Innymi słowy, podstawowe pytania, jakie należy zadać sobie zwłaszcza w kontakcie z pracą korzystającą z narzędzi krytyki instytucjonalnej, dotyczą nie tylko tego, co jest jej fizyczną materią, ale też kontekstu powstania – okoliczności początkowych i prognozowanych następstw. Działanie Nomadic State to przy tym przykład specyficznie rozumianej krytyki instytucjonalnej, nie tyle demaskującej problematyczne mechanizmy funkcjonowania instytucji (a więc w duchu klasycznej interwencyjnej krytyki instytucjonalnej spod znaku Guerilla Girls czy Liberate Tate), co wykorzystującej je w charakterze narzędzi przydatnych do osiągnięcia innego celu niż produkcja wartości symbolicznych i widzialności. Działaniu Nomadic State najbliżej więc do takich gestów, jak zamontowanie przez Dianę Lelonek na dachu bydgoskiego BWA panelu fotowoltaicznego w ramach redystrybucji budżetu, który przewidziany został na publikację powystawowego katalogu. To rodzaj miękkiej interwencji, która nie idzie na noże z instytucją, a wchodzi z nią w kolaborację, by przetasować jej materialne i symboliczne zasoby.

Autorki przywoływanego listu realizację duetu umieszczają jednak w innym kontekście, przywołując przykład pytonów używanych w charakterze „rekwizytów” w wyreżyserowanych przez Maję Kleczewską „Bachantkach” w Teatrze Powszechnym oraz papugi potraktowanej jako materiał twórczy przez artystę Michała Brzezińskiego, co skończyło się jej śmiercią. Problem polega na tym, że pokrewieństwo pracy Nomadic State wobec przywołanych praktyk opiera się jedynie na samej obecności żywych zwierząt w przestrzeni instytucji kultury, nie zaś na sposobie ich egzystowania w jej ramach. To mniej więcej taki stopień podobieństwa, jaki zachodzi między Hołdem pruskim Matejki i Błędnym kołem gównoprawdy Martyny Czech – wszak jedno i drugie olejne obrazy na płótnie. Czasami medium is not a message.

Sama obecność zwierząt w realizacjach artystycznych ma długą i niejednorodną historię, nawet w skali lokalnej. Badacze tego tematu, Maja i Reuben Fowkesowie, pisali o fluktuacji postaw artystów neoawangardowych z Europy wschodniej w podejściu do zwierząt. O ile na przykład w pierwszych węgierskich happeningach (Gábor Altorjay, Lunch <<Pamięci Batu Khana>> z 1960 roku) zwierzęta – w tym przypadku kurczak – pełniły typową na przykład dla sztuki wiedeńskich akcjonistów (choć w wydaniu mniej radykalnym) uprzedmiotowioną rolę swoistych rekwizytów, zapewniających pożądane efekty (fruwające pióra, trzepot skrzydeł, okrzyki), o tyle później uprzedmiotawiająca relacja zaczęła ulegać transformacji, a neoawangarda poddała refleksji status zwierząt w sztuce i społeczeństwie. Jednak kluczowe dla zrozumienia pracy Nomadic State jest nie tyle wpisanie jej w historycznosztuczną oś czasu, co czytanie jej jako rodzaju smithsonowskiego non-site , przez pryzmat ekokrytycznej dialektyki. Pionier land artu, jako w gruncie rzeczy jedyny reprezentant tego nurtu, pozostaje dziś ważnym punktem odniesienia tak jako praktyk, co teoretyk. Ważkość Smithsona wynika zwłaszcza z jego teoretycznej aktywności w ostatnich trzech latach życia, krytyki lirycznej celebracji natury przy ignorowaniu dialektycznych związków systemów naturalnych i aktywności ludzkiej. Smithson podkreślał, że granic między dwoma elementami tej dialektycznej układanki nie da się wyznaczyć, a nawet najodleglejsze połacie „dzikich” terenów noszą ślady ludzkiej aktywności.

W rozumieniu marksowskiej dialektyki wszystkie przedmioty są podmiotami natury. Natura nie jest podmiotem naszych systemów. Stara kategoria „człowieka zdobywającego naturę” powróciła w efekcie jak bumerang. Okazuje się, że przedmiot, rzecz lub słowo „człowiek” może zostać zmiecione jak samotna muszla na plaży, wtedy ocean sam w sobie da się poznać.

Cytat ten pochodzi z krótkiego tekstu Art and Dialectics z 1971 roku. Smithson odwołuje się w nim do dialektyki by zaznaczyć konieczność odesłania do lamusa modernistycznej idei obiektu sztuki jako przedmiotu wydzielonego w otaczającej rzeczywistości, samoistnego bytu. Jak obrazowo pisze amerykański artysta: „nic nie jest wydzielone z całości – więzienie nadal jest więzieniem w fizycznym świecie”.

 

III.

No właśnie, więzienie. Autorki listu otwartego wskazują na to, że aksolotle i ziemiojad przemieszkujące tymczasowo w TRAFO były jedynie „podtrzymywane przy życiu”, a artyści i instytucja nie zapewniły im odpowiednich warunków, „które przypominałyby naturalne środowisko życia tych zwierząt”. Cóż, nie jestem pracownikiem szczecińskiej galerii, choć raczej mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdyby leżało to w jej finansowym zasięgu, dla zwierząt zbudowano by minioceanarium jak najlepiej odtwarzające preferowane przez oba gatunki środowiska. Trzymajmy się jednak faktów, nie marzeń o korporacyjnym budżecie rodem z MoMA. Jak to nieraz z rzecznikami różnych grup bywa, autorki zdają się przekonane, że znają potrzeby zainteresowanych lepiej niż oni sami. Pozwolę sobie jednak na ekstrawagancką tezę, że występując w obronie międzygatunkowej solidarności warto mniej czasu spędzać na performowaniu w pluszowych kostiumach dzików, a więcej na zdobywaniu wiedzy o naszych poza-ludzkich kuzynach.

Z takimi na przykład aksolotlami, choć jako naczelnym genetycznie daleko nam do płazów z rodziny ambystomowatych, całkiem łatwo się na podstawowym poziomie porozumieć, przynajmniej na tyle, by wiedzieć czy warunki, w których przebywają, zapewniają im nie tylko minimum egzystencjalne, ale też psychiczny komfort – w tym celu wystarczy przyglądać się się uważnie, czy prawidłowo rozwijają się u nich charakterystyczne pierzaste skrzela. Dość powiedzieć, że przez cały okres pobytu zwierząt w TRAFO nie odnotowano żadnych niepokojących oznak, a wszelkie detale dotyczące temperatury, napowietrzenia czy twardości wody, jak i diety oraz umieszczonych w akwarium elementów, konsultowane były ze specjalistą. W efekcie zwierzęta i zdradzające ich kondycję skrzela zauważalnie urosły, śmiało można więc uznać, że zamieszkały w znacznie lepszych niż uprzednio warunkach. Zarówno rośliny, jak i stworzone przez artystów szklane formy zapewniały im z kolei kryjówki, w których mogły spokojnie przebywać przez nikogo nie niepokojone. W przeciwieństwie do twierdzeń autorek listu, to nie zwierzęta stały się estetycznym dodatkiem do rzeźbiarskich form czy aranżacji wystawienniczej przestrzeni – to te ostatnie zostały przygotowane w odpowiedzi na preferowane przez zwierzęta warunki.

Z kolei zarzut narażenia ich na „hałas i intensywne światło” pozostaje zwyczajnie nieprawdziwy – zbiorniki, w których zamieszkały zwierzęta, znalazły się w miejscu, do którego dźwięki z wyższych pięter docierały w szczątkowych ilościach, cała zaś wystawa pogrążona została w półmroku właśnie ze względu na preferencje aksolotli (akwarium ziemiojada oświetlono osobnym, stosownym światłem). By nie wnikać już w szczegóły związane z warunkami, w jakich przebywał ziemiojad, wspomnijmy tylko, że – ponownie wbrew treści listu – zapewnione miał on odpowiednie dla jego trybu życia muliste podłoże. Wisienką na torcie jest zarzut o wystawienie zwierząt na widok ludzi – trzeba być ogromnym optymistą w kwestii społecznego rezonansu sztuk wizualnych, by uznać, że na najniższym pietrze miejskiej galerii zwierzęta spotykają się z krążącymi wokół ludźmi w stopniu chociażby porównywalnym z intensywnością takowych spotkań w prywatnym mieszkaniu dowolnego akwarysty.

 

IV.

Przejdźmy jednak nie do rozmijających się z rzeczywistością zarzutów, a do interesujących implikacji wynikających ze sformułowanego w liście opisu warunków życia ziemiojadów. Otóż jak słusznie wskazują autorki – ziemiojady żyją w grupach. Pomijając fakt, że należą również do ryb wyraźnie terytorialnych i bywają agresywne, zatem na stosunkowo niewielkiej przestrzeni koegzystencja mogłaby się dla każdego z nich skończyć nieciekawie, należałoby zapytać, czy stwierdzenie owego faktu niesie ze sobą jakieś konsekwencje, czyli wypowiadane implicite postulaty. Owo funkcjonowanie w grupach możliwe jest w naturalnym środowisku ziemiojadów, a więc przede wszystkim w płytkich wodach przybrzeżnych Atlantyku, głównie na wysokości Brazylii, czy też w Oceanie Indyjskim u wybrzeży Australii.

W tym momencie dochodzimy do kluczowego momentu naszej dialektycznej układanki z aksolotlami i ziemiojadem w rolach głównych, a więc okoliczności stworzenia dla nich instytucjonalnego azylu i celu tegoż działania, obejmującego złożone heterogeniczne biotopy, które wydają się pozostawać poza zasięgiem pojmowania zanurzonych w konserwacjonizmie autorek listu.

Oczywiście nie ulega wątpliwości, że zwierzęta w swoim naturalnym środowisku czułyby się najlepiej. Nawet jeśli nie należy ono do najniebezpieczniejszych (w ostatnich latach populacją brazylijskich ziemiojadów zachwiały niekontrolowane wycieki przemysłowych zanieczyszczeń) lub też ciężkie jest do zdefiniowania (aksolotle, które trafiły do TRAFO to krewni znajdujących się na krawędzi wymarcia zwierząt zamieszkujących meksykańskie jezioro Xochimilco, wyhodowane w laboratoriach, dzięki czemu być może cały gatunek ma szanse na przetrwanie). Problematyczne jest więc samo pojęcie „naturalnych” warunków, biorąc pod uwagę, że w przypadku obu gatunków obszary ich występowania należą do mocno przetworzonych przez człowieka i nierzadko niebezpiecznych. By zachować terminologiczną przejrzystość, należałoby mówić raczej o pojęciach drugiej i trzeciej natury, wprowadzonych przez Lawrence’a Buella, oznaczających odpowiednio naturę przetworzoną przez człowieka oraz technicznie zreprodukowaną. Niemniej jednak bez wątpienia działanie Nomadic State należałoby nazwać uprzedmiotawiającym i przemocowym, gdyby artyści postanowili dla estetycznej przyjemności umieścić w galerii zwierzęta wyrwane z ich habitatu. Tyle tylko, że tak nie było.

Praca Nomadic State nie polegała na sprowadzeniu do Szczecina zwierząt wykupionych od południowoamerykańskich handlarzy – polegała na udzieleniu schronienia zwierzętom uwzględnionym w konwencji o międzynarodowym handlu dzikimi zwierzętami i roślinami gatunków zagrożonych wyginięciem, które hodowane i sprzedawane były w szarej strefie. Miejska galeria stała się dla nich swego rodzaju uchodźczym obozem przejściowym. Wystawienie ich na publiczny widok pełni więc podwójną rolę – po pierwsze medium wystawy służy jako komunikat do opowiedzenia o owej szarej strefie handlu egzotycznymi zwierzętami. Po drugie, nawet ważniejsze, stworzenie zwierzętom tymczasowego domu nie u artystów, kuratorki czy księgowej galerii, a w ramach doglądanej przez zespół TRAFO wystawy pozwoliło na skorzystanie z gwarantowanej przez instytucję widzialności w celu odnalezienia dla nich stałego schronienia w najlepszych możliwych warunkach.

Autorki kończą swój list stwierdzeniem, że nie chcą „takiej” sztuki, chcą natomiast „sztuki, która pozwoli nam lepiej poznać naszych nie-ludzich braci i siostry i nawiązać z nimi lepsze relacje”. Cóż, wystarczy przyjrzeć się realizacji Nomadic State nieco bliżej, by przekonać się, że odpowiada ona właśnie na te postulaty. Krótko mówiąc, aksolotle, które trafiły do TRAFO, niekoniecznie odnalazłyby się w opisywanym przez autorki listu „naturalnym środowisku”. Praca Nomadic State pozwala na postulowane poznanie naszych nie-ludzkich krewnych pokazując całą złożoność relacji, w jakie jesteśmy nawzajem uwikłani. Jak bowiem wskazywał m.in. Timothy Morton, błędne jest zarówno myślenie o zwierzętach „jak o ludziach”, jak i myślenie o ludziach „jak o zwierzętach”. Dwie skrajne, a więc równie wadliwe postawy odnajduje Morton w filmie Wernera Herzoga Grizzly Man (2005), opowiadającym historię Timothy’ego Treadwella. Filmujący przez kilkanaście lat niedźwiedzie grizzly na Alasce Treadwell próbował zatrzeć międzygatunkową granicę – mówiąc w uproszczeniu – antropomorfizując niedźwiedzie, by w końcu zostać przez nie pożartym (choć nie były to te same osobniki, wśród których na co dzień żył). Herzog wykorzystał nagrania Treadwella opatrując je własnym komentarzem oraz wywiadami przeprowadzonymi w gronie bliskich zmarłego. W ujęciu Herzoga szala przechyla się na zupełnie przeciwną stronę. Zwierzęta, które tak hołubił Treadwell, stają się reprezentantami nieodgadnionych i okrutnych „sił natury”. Defetystyczna limitotrofia organizuje dla Herzoga wymiar kontaktów ludzko-zwierzęcych. Morton optuje za wyjściem „pomiędzy” tymi biegunami, które nazywa „tajemniczą zażyłością” [uncanny familiarity]. Na czym ono polega, wyjaśniają rozważania schodzące do poziomu struktur genetycznych. Choćby przypadkowość mutacji DNA, które nie posiada twardego rdzenia, odpowiedzialnego za przynależność gatunkową, i które tylko częściowo wyraża się w fenotypie; „naturalne” i „sztuczne” to zatem w dużem mierze fantazmaty. Nie tylko inżynieria genetyczna jest technologiczną interwencją, powiada Morton. „Małpy wywabiające termity patykami też są technologiczne”. Usypywanie szańców i desperacka ich obrona to praktyka wysoce naiwna i skazana na karkołomne próby wytyczania granicy zakończone niepowodzeniem. Rzecz jasna kwestie etycznych granic „technologicznych” interwencji z ludzkiej strony są materiałem na zupełnie odrębną dyskusję, w tym miejscu ważne są dla nas wyłącznie suche konstatacje. A suchą konstatacją jest uświadomienie sobie, że nie wystarczy rozpoznać do jakiego gatunku przynależy nasz nie-ludzki kuzyn, by wiedzieć jakie są dla niego optymalne i „naturalne” warunki.

W pracy Nomadic State galeria stała się więc dla aksolotli i ziemiojada, mówiąc obrazowo, rodzajem całkiem komfortowego schroniska, pozwalającego widzom poznać zwierzęta, a następnie pośredniczącego w stworzeniu dla nich docelowego schronienia – jeśli autorki listu miały lepszy pomysł na stworzenie zwierzętom z zupełnie innej strefy klimatycznej optymalnych warunków do życia, to niestety nie zdradziły ich czytelnikom. Bo nie trzeba być herpetologiem ani ichtiologiem, by wiedzieć, że próba „uwolnienia” trojga zwierząt oznaczałaby zagrażającą ich życiu lotniczą podróż do Meksyku, a następnie Brazylii lub Urugwaju. Podbudowaną niewątpliwie szlachetnymi intencjami, ale jak działają szlachetne intencje i aktywistyczny entuzjazm w połączeniu z brakiem wiedzy, pokazuje pewien odcinek South Parku pod tytułem Free Willzyx, który niniejszym serdecznie polecam.